Konkurs "Życie jak film"

Redakcja
napisał/a: Redakcja 2013-06-06 18:26
Życie pisze najlepsze scenariusze. Napisz swoją wyjątkową prawdziwą historię i wygraj wyjątkowe nagrody!

[CENTER]
Fot. Fotolia[/CENTER]

Ile razy miałaś wrażenie, że Twoje życie przypomina scenariusz filmowy? Teraz masz okazję podzielić się swoją wyjątkową historią i wygrać super nagrody. Weź udział w konkursie i wygraj 2 wspaniałe książki i 2 równie wyjątkowe bransoletki!

Co musisz zrobić?

[CENTER]Opisz swoją prawdziwą, z życia wziętą historię i wygraj jeden z 5 zestawów nagród![/CENTER]

Czekamy na Wasze prawdziwe historie: wesołe lub smutne, romantyczne lub o zemście, o pracy, rodzinie, dzieciach czy wakacjach - wybór tematu należy do Was! Najciekawsze historie opublikujemy na łamach Polki.pl, a autorów 5 najlepszych opowieści nagrodzimy zestawami wyjątkowych nagród.

Co możesz wygrać?

Do rozdania mamy 5 zestawów nagród, w których skład wchodzą:

książka "Modliszka" Ireny Matuszkiewicz
książka "Tylko się nie zakochaj" Nicole Doherty
2 bransoletki Missiu

[CENTER][/CENTER]

Na Wasze zgłoszenia czekamy do 20 czerwca 2013. Wyniki konkursu ogłosimy najpóźniej 27 czerwca 2013, a laureatów powiadomimy o wygranej mailem (na skrzynkę forumową).

Zapoznaj się z regulaminem konkursu.

Uwaga! Czas oczekiwania na dane laureatów wynosi 14 dni od daty powiadomienia o wygranej. Po upływie tego terminu prawo do nagrody wygasa.
napisał/a: marta_z1907 2013-06-07 11:38
Obecnie nie posiadam nikogo, ale podejrzewam dwóch mężczyzn z mojego otoczenia, że są we mnie zakochani. Przyznam się, że osobiście wolę tylko jednego z nich... Obaj wiedzą o swoim istnieniu i łączy ich wspólna zależność. Mogę stwierdzić, iż znam ich dość dobrze. Myślę, że ich rywalizacja zaszła tak daleko, że doszło do intrygi, czyli do niesprawiedliwego ocenienia pewnego zadania. Wszystko to z mojego powodu, z powodu tzw. szarej myszy zaszła sytuacja zwana trójkątem.
Brzmi to jak opis wątku z telenoweli brazylijskiej i dziwię się, że to mnie spotkało a nie jakąś moją bardziej przebojową znajomą.
evelinek13
napisał/a: evelinek13 2013-06-07 14:10
Ojjj miałam historie w zyciu ktora mogłaby byc dobrym scenariuszem filmowym :) Opowiem oczywiscie w wielkim skrócie :)

Pracowałam na recepcji w hotel.
Zadzwonił tel w srodku nocy czy jest jakies wolne miejsce, pamietam wtedy byla starszna wichura, burza grad...bylo okropnie zimno...Odpowiedizlam ze jest jeden jednoosobowy pokój tylko. Mezczyzna od razu go zarezerwowal pojawił sie po 3 godzinach. Byl mokry, zziębnięty i ciagle kichal.mimo tego od razu wpadł mi w oko, byl przystojny,wysoki, dobrze zbudowany. Nie przeszkadzało mi to ze jest mokry i rozczochrany na wszystkie strony.Wpadł mi w oko! :)Zameldowal sie, zaprowadzilam go do pokoju, grzecznie podziekowal i zostawilam go. Wrocilam na recepcja, byla 4 nad ranem i zrobila msie senna, troszke zmrózylam oko.Obudził mnie ON...powiedzial ze nei mzoe zasnac iczy mam ochote na rozmowe. Oczywiscie ze mam!! i to jaką.Przegadalismy caly czas do końca mojej zmiany:) Umowilismy sie po poludniu n obiad a potem gdy znow przyszlam na noc do pracy przegasdalismy kolejna noc.Ten mezczyzna jest teraz moim mezem :)
napisał/a: candywatch 2013-06-07 20:48
Jestem wolontariuszką Świetlicy Podwórkowej- wspaniałego miejsca, gdzie każde dziecko może zjeść ciepły obiad, uciec przed codziennymi problemami i nauczyć się wielu interesujących rzeczy na warsztatach, a także wyjść na prostą i przede wszystkim- doświadczyć wiele ciepła, uwagi i zrozumienia.
Chciałabym znaleźć jeszcze więcej czasu na odwiedzanie świetlicy, w której można spotkać cudownych ludzi- mądrą kadrę i najwspanialsze dzieciaki, niestety zajęcia na uczelni często mi to uniemożliwiają. Jednak moim zdaniem, jest to miejsce, o którym warto pamiętać, ponieważ dzięki niemu łódzka młodzież ma szansę spełnić swoje marzenia oraz pasje i wyjść z bram czy smutnych kamienic.
Bycie wolontariuszką jest dla mnie niezwykle ważne. Jako przyszła pani psycholog już teraz staram się pomagać, ale przede wszystkim być. Wiernie trwać ofiarowując swoje ramię, słowo, obecność. Zapewne nie zawsze mi się to udaje, ale zyskuję coś istotnego- niezwykły kontakt z cudownymi dziećmi, które zaskarbiły moją sympatię bez reszty. Począwszy od uroczych dziewięciolatek, skończywszy na siedemnastoletnich, prawie dorosłych chłopakach. Wszyscy razem i każdy z osobna, mają za sobą historię, którą chciałabym poznać, zrozumieć, nie oceniać, bo przecież wartościowanie to rzecz okropna. Chciałabym to powiedzieć każdemu kto bez zastanowienia mówi- Pomorska jest niebezpieczną ulicą, młodzież jest tu zdegenerowana, strach się tam pokazać. A ja głośno i stanowczo protestuję- świetlicowe dzieciaki to młode osoby, które ten stereotyp skutecznie łamią, pokazując, że można wybrać zupełnie inną drogę. I za to niezmiernie je podziwiam. Mimo, że pochodzę z Kalisza, a Łódź jest dla mnie całkiem nowym środowiskiem, czuję się tu jak w domu. W ogromnym stopniu to właśnie Świetlica Podwórkowa i jej podopieczni sprawiają, że to ogromne miasto jest bliższe mojemu sercu. Jestem jedynie studentką i jak to zwykle w przypadku studentów bywa- nie opływam w bogactwa, jednak pomimo to żyję dobrze, spokojnie i pewnie. Zawsze jestem najedzona, mam co ubrać, udaje mi się wyjechać na upragnione wakacje, a swoją pasję- czytanie książek i pisanie wierszy mogę spełniać bez żadnych nakładów finansowych. Dlatego chciałabym by ludzie przypomnieli sobie o Świetlicowych Dzieciakach i zauważyli, że potrzeba naprawdę niewiele by im poprawić byt. Jestem całkowicie pewna, że każdy, kto zechciałby zobaczyć jak to funkcjonuje Świetlica i poznać niesamowite nastawienie, bezgraniczną ufność i potrzebę miłości tych dzieci, w miarę możliwości spróbowałby pomóc. Ja, choć wiele zrobić nie mogę, staram się chociaż być- dla siebie i dla nich. Świata nie zmienię, ani ja, ani nikt inny, ale świat tych dzieci mogę zmienić choć fragmentarycznie- zarówno ja, jak i inni chętni pomóc.
I choć niewiele tak naprawdę jestem w stanie zrobić, staram się zmieniać ten świat! Świetlica pozwoliła mi odkryć w sobie radość, optymizm i chęć pomocy innym. Dostrzegłam, że moje życie mimo codziennych problemów jest piękne bo są przy mnie najbliżsi, którzy o mnie dbają i rodzice, którzy kochają bezwarunkowo, nad życie, wierząc we mnie i kibicując mi w nauce, marzeniach, zainteresowaniach. Te dzieci nie mają takiej szansy, dlatego zrobię wszystko co w mojej mocy, aby i w nich zaszczepić pasję do realizacji życiowych marzeń! Na razie chyba mi się to udaje.. :)
napisał/a: kubabe67 2013-06-07 20:55
W dzieciństwie (…) aby się dostać do Nieba, wystarczył kamyczek i czubek buta”, i skrawek podwórka, i ciepły uśmiech najdroższej mamy. Wystarczył babciny obiad, taciny garaż i biblioteczka dziadka. Księgozbiór z moich najmłodszych lat jest mi szczególnie bliski, a szczególnym zachwytem od zawsze darzyłem książkę autorstwa Edit Neshbit. Ale o tym później.
Odkąd sięgam pamięcią widzę zacieniony pokój z ciężkimi kotarami, duże, dębowe biurko i regały z mnóstwem wszelakich książek. A na fotelu starszy, elegancki pan z idealnie ułożonymi włosami z muchą pod szyją. Tym absolutnie wyjątkowym starszym panem był mój dziadek, który nauczył mnie miłości do książek. Książek absurdalnych acz fascynujących; książek, o których mówi się, że są klasyką; książek z lat przed wojną i zaraz po niej. Jakże bliskie były mi wtedy „Cierpienia Wertera”, czy mickiewiczowskie „Dziady”. Ile radości sprawiało mi czytanie „Małego Lorda”, czy niezbyt męskiej „Ani z Zielonego Wzgórza”. Wszystkie te lektury ukształtowały mnie i mój charakter, nakierowały na właściwe tory życia, ustawiły mój światopogląd.
Mały inteligencik w okularkach, często mogłem usłyszeć od rówieśników. Jednak wśród nich znaleźli się i tacy, którzy byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, przyjaciółmi z najpiękniejszych lat dziecięcych, przyjaciółmi, którzy zostali do dziś. Mały inteligencik w okularkach i jego przyjaciele- piegowaty łobuz i pyzata mądralińska. Najdrożsi i najszczersi ludzie, przyjaciele od serca, bezwarunkowo. To z nimi mały inteligencik przeżył najlepsze przygody swojego życia! Zwiedził ruiny pałacyku, mimo zakazów zatrwożonej babci. Najpierw zwiady, podchody, a potem zaopatrzeni w latarki poznaliśmy wnętrze tego dawno zapomnianego zabytku. Ileż to strachu się najedliśmy! Nocne opowieści nie były już od owej wyprawy takie same! Roiło się w nich od duchów, wiedźm i czarnoksiężników. Zafascynowani nauką paraliśmy się wiedzą o alchemii, tajemnej wiedzy magów i zlotach czarownic. Ciągnęliśmy długie rozmowy na te pochłaniające nas bez reszty tematy, czytaliśmy masę książek. Z czasem znaleźliśmy inne rzeczy, które interesowały nas równie mocno. Świat fizyki, chemii i matematyki wyciągnął po nas swoje macki, a my posłusznie się poddaliśmy. Kółka naukowe, konkursy, olimpiady. To była teraz nasza zabawa! Towarzyszyły jej pierwsze miłości, uniesienia, zachwyty. Wzloty i upadki. I zawsze nasza przyjaźń.
Pamiętam też garaż taty, z wieloma narzędziami, słoiczkami, śrubkami. To było coś niesamowitego dla kilkuletniego chłopca, którego wszystko ciekawiło równie mocno. Intensywnie starałem się zapamiętywać nazwy wszystkich kluczy, śrubokrętów, nakrętek. Jakże chciałem zaimponować ojcu! Od zawsze był dla mnie autorytetem, gdy po pracy całując delikatnie mamę, a potem wołając mnie na kolana oczekiwał na wspólny obiad. Czasem gotował sam, a wtedy wołał swojego małego pomocnika tłumacząc, że o kobiety trzeba dbać i kochać je najmocniej, tak jak on mamę. Moja kochana mama, ideał kobiety. Zawsze uśmiechnięta, kochająca, kiedy trzeba surowa. Jej szerokie ramiona mieściły mnie całego i jeszcze worek moich smutków. To babcia nauczyła jej tej dobroci, babcia o delikatnych rękach, które zawsze głaskały mnie po policzkach…
Wracając do książki Edhit Nesbit. Jak zapewne się domyślacie chodzi o jedną z całej jej serii książek, a mianowicie o „Historię amuletu”. Jakże byłem dumny, gdy otrzymałem ją za celujące wyniki w nauce mogąc pochwalić się w domu! Antea, Janeczka, Cyryl i Robert, głównie postaci, znów przeżywają cudowne przygody. Ponowne spotkanie z Piaskludkiem skutkuje znalezieniem Amuletu, mogącego spełnić najgorętsze pragnienie. Okazuje się jednak, że jest to tylko jego połówka, a druga zaginęła. Bez drugiej połowy Amulet nie będzie działał. Aby odnaleźć zagubioną część, dzieci muszą poszukać jej w przeszłości. Czy uda im się odnaleźć zagubioną część amuletu i spełnić najgorętsze pragnienie swoich serc? Pytanie dręczyło mnie już od pierwszych stron lektury. Za pomocą posiadanego fragmentu dzieci podróżowały w czasie, szukając pozostałej części Amuletu. Udają się m.in. do Egiptu, Babilonu, Tyru, a nawet na Atlantydę. Sprowadzają do naszego świata egipskiego kapłana i królową Babilonu. Ja dowiedziałem się czy uda im się dokończyć dzieło, teraz Wasza kolej! Książkę zdarza przeczytać mi się i teraz, w dorosłym życiu. Dawka optymizmu bohaterów pozwala przypomnieć mi sobie niezwykle lata dzieciństwa i powrócić do krainy zabaw oraz nauki. Pozwala przypomnieć mi, że to co teraz osiągnąłem zawdzięczam nie tylko sobie, ale i rodzicom, dziadkom czy przyjaciołom, wiem też, że już wtedy zacząłem realizować swoje plany i nigdy się nie poddałem. Teraz studiuję medycynę i nauka nadal jest mi niezwykle bliska. Jestem świadomy, że bez tego owocnego początku, bez dziecięcego zafascynowania i szansy danej mi przez rodzinę i los nie doszedłbym do tego miejsca, w którym teraz jestem. A w świecie nauki jestem niezwykle szczęśliwy. Z uśmiechem zasiadam każdego dnia do zeszytu, którym jest życie i staram napisać się najlepszą książkę świata.
napisał/a: dasiulka 2013-06-08 16:51
Moją prawdziwą i jedyną przyjaciółkę spotkałam stosunkowo dawno temu. Jako dzieci bowiem byłyśmy wspólnie na kolonii organizowanej przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Zarówno moja mama, jak i mama Anastazji były nauczycielkami. Już pierwszego dnia bardzo się polubiłyśmy i do końca naszego 3-tygodniowego pobytu nie opuszczałyśmy się na krok. Po kolonii zostały wspólne wspomnienia, wymiana adresów i koszulka, którą dostałam od Nastki w prezencie. Był to zwykły podkoszulek z pozapisywanymi cytatami, myślami, rysunkami związanymi z naszą znajomością. Były to późne lata 80-te, więc o telefonach komórkowych, komputerze, e-mailach, czy facebook-u nie było mowy. Komunikacja była więc bardzo utrudniona. Pozostała tylko poczta tradycyjna. Z czasem listy przestały przychodzić, a moja wysyłana korespondencja wracała z powrotem. Zaczęły się czasy liceum, potem studia, wspomnienia z dzieciństwa były już coraz bardziej odległe, nowe znajomości, pierwszy chłopak, imprezy. Nigdy jednak nie miałam prawdziwej przyjaciółki. W czasie studiów zaręczyłam się, byłam szczęśliwa. Sielanka nie trwała długo, zostałam zdradzona, długoletni związek rozpadł się. Pół roku przepłakałam na kanapie w domu. Z nudów zaczęłam szperać po strychu. Pewnego dnia znalazłam pamiętną koszulkę z lata roku 1989. Wszystkie wspomnienia powróciły. Słyszałam dużo o ludziach, którzy odnaleźli się dzięki portalom społecznościowym. Postanowiłam poszukać szczęścia w sieci. Koszulka była drogowskazem. Moja „kolonijna przyjaciółka”, bo tak Ją zawsze nazywałam miała bardzo charakterystyczne imię. Niestety nazwisko, które kiedyś znałam, mogło się zmienić. Facebook daję jednak szansę odnalezienia osoby nawet po nazwisku rodowym. Po wpisaniu namiarów na Nastkę wyskoczyło 47 pozycji. Ani jedna z tych osób nie mieszkała w mieście, gdzie niegdyś wychowywała się „poszukiwana”. Miasto nie było więc żadną wskazówką. Wydrukowałam więc profile wszystkich osób i przystąpiłam do weryfikacji. Koszulka okazała się kopalnią wiedzy. Tam bowiem były notki dotyczące naszych ulubionych zespołów i piosenek, cytatów z ukochanych książek i filmów. Selekcja trwała więc dosyć długo, ale pozwoliła na wytypowanie dwóch potencjalnych kandydatek. Jedna z nich mieszkała w Niemczech, a druga całkiem blisko mnie, w sąsiednim mieście. Minęło ok. 3 tygodnie zanim odważyłam się napisać. Zaczęłam od osoby mieszkającej niedaleko mnie. Niestety nie był to udany strzał. Poszłam jednak za ciosem i napisałam do mieszkanki Bremen, która dokładnie pasowała do wieku, danych interpersonalnych i przede wszystkim koszulkowych wskazówek. Mój trop okazał się słuszny. Odnalazłam Anastazję! Okazało się, że w czasach podstawówki zmuszona była przeprowadzić się do Niemiec, ponieważ Jej ojciec dostał tam dobrze płatną pracę. Przegadałyśmy całą noc na Skypie. Okazało się, że wiele nadal nas łączy. Obie byłyśmy na rozstaju dróg. Zarówno ja, jak i ona przebyłyśmy burzliwe związki i byłyśmy samotne. Już na następny dzień Nasti zaproponowała, abym ją odwiedziła w Niemczech i zamieszkała z nią przez jakiś czas. Po trzech dniach stałam już na dworcu w Bremen, pełna nadziei, lecz również niepokoju. Anastazję poznałam bez najmniejszych problemów. Te same rysy i te znamienite dołeczki w policzkach. Kolejną noc spędziłyśmy z lampką wina przy kominku. Dziś minęło już 3 lata odkąd odnalazłam Nasti. W Bremen zostałam, Nasti zapoznała mnie ze swoim przyjacielem, a obecnie jesteśmy parą i planujemy ślub. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu obok Anastazji. Moja codzienność to Anastazja. Mówię Jej wszystko, ufam Jej, polegam na Niej, nie wyobrażam sobie życia bez Niej, kocham Ją jak własną siostrę, której nigdy nie miałam. Na tym właśnie polega prawdziwa przyjaźń!
napisał/a: Megi35 2013-06-09 09:07
Ta historia wydarzyła się parę lat temu jednak do dziś pamiętam ją jako niezapomnianą przygodę.Postanowiliśmy wybrać się cała rodziną na weekend majowy do Kazimierza.Wyjechaliśmy wcześnie rano, po paru godzinach pięknej trasy byliśmy już na miejscu.Kazimierz to piękne i urocze miasteczko więc zwiedzanie zaczęliśmy od starówki.Ma ono bogatą i długa historię, w której zapisał się król Kazimierz Wielki budując piękny zamek, ruiny którego można oglądać do dziś.Jednak by je obejrzeć trzeba wdrapać się na wzgórze na którym ów zamek się znajduje.By odpocząć spacerowaliśmy bulwarem wzdłuż Wisły podziwiając okoliczne knajpki i odbyliśmy rejs Wisłą, by móc podziwiać widoki po obu jej stronach, w tym ruiny pięknego zamku w Janowcu.Niesamowite wrażenie zrobiły na nas piaszczyste plaże nad Wisła które niczym nie różniły się od nadmorskich.Po tej wspaniałej długiej wycieczce wybraliśmy się na pyszny obiad do knajpki położonej w rynku, gdzie smakowaliśmy potrawy popijając wino.Podczas naszego odpoczynku mieliśmy okazję posłuchać niesamowitego występu małych chłopców grających na trąbce wielkie przeboje muzyki filmowej, czuliśmy się jak na wspaniałym koncercie.Później odwiedziliśmy okoliczne galerie i sklepiki kupując drobne pamiątki.Wieczorem wybraliśmy się na Górę Trzech Krzyży z której to rozpościera się widok na cały Kazimierz.Pamiętam że widoki były niesamowite, począwszy od panoramy całego miasta poprzez Wisłę i okoliczne wsie.Zmęczeni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek by następnego dnia znów kontynuować wycieczkę. Tym razem wybraliśmy się na spacer okolicznymi wąwozami i jarami, a na koniec wspięliśmy się na wzgórze z którego Wisła widoczna jest jak tworzy literę S, co w słońcu wygląda przeuroczo.Na długo zatrzymaliśmy się w tym miejscu podziwiając piękno naturalnej przyrody oraz widoczne rybackie drewniane domki i łodzie.Powrotną drogę wydłużyła nam burza, która złapała nas w połowie trasy i zmusiła do postoju.Przeżyliśmy chyba oberwanie chmury gdyż woda płynęła całymi strumieniami z okolicznych wzgórz.Po tych niesamowitych przeżyciach dotarliśmy w końcu do domu, zmęczeni i szczęśliwi wspominając udaną wspaniałą wycieczkę.
napisał/a: Madzinek87 2013-06-09 13:16
Najciekawsze historie przydarzają mi się zawsze podczas wakacji. Najczęściej tych spędzanych nad morzem. Kilka lat temu podczas spóźnionego - wrześniowego - urlopu w Ustce postanowiliśmy razem z moim chłopakiem udać się do sąsiedniej miejscowości (Rowy) spacerując wzdłuż plaży. Przygotowaliśmy się idealnie - wzięliśmy deszczówki, czekoladę, napoje i ruszyliśmy w drogę. Według zapewnień miało nam to zająć kilka godzin. Podczas tego spaceru przeżyliśmy wszystko co możliwe: ulewę, wichurę i pioruny. Gonił nas pies, a ludzie patrzyli na nas trochę jak na dziwaków. Czekolady ubywało, ale cel był coraz bliżej. Dotarliśmy. Zgodnie z planem udaliśmy się na przystanek, aby drogę powrotną odbyć autobusem. A tu niemiła niespodzianka. Okazało się, że ostatni autobus do Ustki wyruszył 15 minut temu. Mieliśmy strach w oczach, zaczynało się ściemniać, a drogi pozostało jeszcze sporo. Nawet nie było gdzie coś zjeść, gdyż było po sezonie. Aby nie ryzykować, poszliśmy wzdłuż drogi, bo wiadomo lepiej asfaltem niż piaskiem. Po 1/3 trasy mieliśmy naprawdę dość. Postanowiliśmy spróbować, czy nie uda nam się zabrać na stopa. Szliśmy zdesperowani z karteczką, aż po 30 minutach takiego marszu zatrzymał się jakiś wędkarz. Miejsca w samochodzie nie było dużo, ale nas zabrał. Po drodze opowiedzieliśmy mu co i jak, a on zaczął pytać skąd jesteśmy. Nauczeni doświadczeniem, iż ludzie nie wiedzą, gdzie leży nasza mała miejscowość, przyznaliśmy się do tej największej obok nas - do Torunia. Pan stwierdził, że wie, gdzie to jest, bo niedaleko mieszka jego brat i lepiej zna tamtą miejscowość. A tamtą miejscowością było nasze rodzinne miasto :) Z Panem bardzo dobrze nam się rozmawiało, powymienialiśmy spostrzeżenia na temat zmian w mieście, a ostatecznie Pan podwiózł nas pod nasze miejsce noclegowe, nie chcąc nic w zamian :)
Mimo że powinno to ostudzić nasze zapędy wędrówkowe, to nic z tego i zawsze podczas pobytu nad morzem, staramy się pospacerować wzdłuż plaży. Teraz jednak patrzymy, czy są powrotne autobusy :)
napisał/a: basiulka1 2013-06-10 10:15
Dwa lata po ślubie mieszkaliśmy z moimi rodzicami. Otrzymaliśmy mały pokoik w którym zamieszkała nasza trójka- ja, mąż i nasza maleńka córeczka. Okres ten wspominam jako pasmo zdarzeń, które doprowadziły mnie do psychicznego wycieńczenia i anoreksji. Doprowadziło mnie do tego postępowanie mojej matki, która była moim katem. Miałam malutkie dziecko. które wymagało opieki, czasu i spokojnej ,uśmiechniętej mamy. Na zewnątrz tak było ale wewnątrz mnie toczył się straszliwy ból i krzyk. Na mojej głowie było utrzymanie czystości w domu- wszystko musiało lśnić. Gotowanie wszystkim obiadu i prasowanie rzeczy - to był dodatek, bo ja nie prasowałam zawodowo . Niestety moja matka i tak wiecznie była niezadowolona, bo ciągle coś było nie tak. A to zupa nie taka, a to mięso źle upieczone, a to surówka powinna być inna, a to, że niedokładnie posprzątane. Wieczorem rozpoczynał się koszmar. Po powrocie ojca z pracy ,zasiadali na piwko i wódeczkę w domu. Kończyło się całkowitym alkolowym upojeniem mojej matki. Wtedy wpadała w szał. Za to, że nie było wszystko tak porobione jak ona chciała, krzyczała na mnie, a nawet potrafiła uderzyć. Oczywiście w tym czasie nie było mojego męża w domu, bo albo był w pracy albo robił jakieś dodatkowe zlecenia, żebyśmy mieli pieniądze na życie. W nocy matka nie potrafiła trafić do toalety i najczęściej sikała w kuchni na wykładzinę. Przyłapałam ją kilka razy, ale ona nawet tego nie pamiętała. Rano była wielka awantura, że znowu nalałam wody na wykładzinę ,gdy szykowałam córce jedzenie. Że jestem taką niezdarą i nic nie potrafię. I tak każdego dnia. Od rana chodziłam zapłakana. Nie miałam ochoty na jedzenie. Wypijałam litry kawy, a moim jedynym pożywieniem była czekolada, która utrzymywała mnie przy życiu. Mój mąż coraz częściej był świadkiem mojego wybuchu płaczem w miejscach publicznych, gdzie nie mogłam ukryć swojego zmęczenia psychicznego. Nie mówiłam mu wszystkiego, bo byłam zaszczuta przez matkę. Prosiłam tylko męża, żebyśmy jak najszybciej wyprowadzili się od moich rodziców, bo dłużej nie zniosę mieszkania u nich. Dwa lata trwał ten koszmar. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Byłam u kresu sił fizycznych i psychicznych. I wtedy pojawiła się nadzieja. Mieszkanie -malutkie, do remontu , wzięliśmy je od razu. Remontowaliśmy po pracy i w weekendy, aby jak najszybciej wyprowadzić się od moich rodziców. I w końcu udało się. Wyprowadziliśmy się. W końcu poczułam, że można żyć inaczej, że można mieć spokój i radość z dziecka , z męża i że można czuć się szczęśliwą. To były piękne lata. Co prawda od rodziców alkoholików ciężko jest się uwolnić tak do końca ( bo ta historia jest jeszcze bardzo długa), ale nasze dziecko wychowywało się w miłości, spokoju i było bezpieczne. My również cieszyliśmy się z każdego dnia spędzonego razem. Ja powoli zaczęłam normalnie jeść. Stresy i nerwy zaczęły się wyciszać. Stałam się pogodną, spokojną mamą dla swojej córki. I uśmiechniętą żoną dla mojego męża. Poczułam , że można żyć inaczej,że każdy dzień może być szczególny. Że naprawdę można żyć pełną piersią.
napisał/a: basiulka1 2013-06-10 10:15
Dwa lata po ślubie mieszkaliśmy z moimi rodzicami. Otrzymaliśmy mały pokoik w którym zamieszkała nasza trójka- ja, mąż i nasza maleńka córeczka. Okres ten wspominam jako pasmo zdarzeń, które doprowadziły mnie do psychicznego wycieńczenia i anoreksji. Doprowadziło mnie do tego postępowanie mojej matki, która była moim katem. Miałam malutkie dziecko. które wymagało opieki, czasu i spokojnej ,uśmiechniętej mamy. Na zewnątrz tak było ale wewnątrz mnie toczył się straszliwy ból i krzyk. Na mojej głowie było utrzymanie czystości w domu- wszystko musiało lśnić. Gotowanie wszystkim obiadu i prasowanie rzeczy - to był dodatek, bo ja nie prasowałam zawodowo . Niestety moja matka i tak wiecznie była niezadowolona, bo ciągle coś było nie tak. A to zupa nie taka, a to mięso źle upieczone, a to surówka powinna być inna, a to, że niedokładnie posprzątane. Wieczorem rozpoczynał się koszmar. Po powrocie ojca z pracy ,zasiadali na piwko i wódeczkę w domu. Kończyło się całkowitym alkolowym upojeniem mojej matki. Wtedy wpadała w szał. Za to, że nie było wszystko tak porobione jak ona chciała, krzyczała na mnie, a nawet potrafiła uderzyć. Oczywiście w tym czasie nie było mojego męża w domu, bo albo był w pracy albo robił jakieś dodatkowe zlecenia, żebyśmy mieli pieniądze na życie. W nocy matka nie potrafiła trafić do toalety i najczęściej sikała w kuchni na wykładzinę. Przyłapałam ją kilka razy, ale ona nawet tego nie pamiętała. Rano była wielka awantura, że znowu nalałam wody na wykładzinę ,gdy szykowałam córce jedzenie. Że jestem taką niezdarą i nic nie potrafię. I tak każdego dnia. Od rana chodziłam zapłakana. Nie miałam ochoty na jedzenie. Wypijałam litry kawy, a moim jedynym pożywieniem była czekolada, która utrzymywała mnie przy życiu. Mój mąż coraz częściej był świadkiem mojego wybuchu płaczem w miejscach publicznych, gdzie nie mogłam ukryć swojego zmęczenia psychicznego. Nie mówiłam mu wszystkiego, bo byłam zaszczuta przez matkę. Prosiłam tylko męża, żebyśmy jak najszybciej wyprowadzili się od moich rodziców, bo dłużej nie zniosę mieszkania u nich. Dwa lata trwał ten koszmar. Z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Byłam u kresu sił fizycznych i psychicznych. I wtedy pojawiła się nadzieja. Mieszkanie -malutkie, do remontu , wzięliśmy je od razu. Remontowaliśmy po pracy i w weekendy, aby jak najszybciej wyprowadzić się od moich rodziców. I w końcu udało się. Wyprowadziliśmy się. W końcu poczułam, że można żyć inaczej, że można mieć spokój i radość z dziecka , z męża i że można czuć się szczęśliwą. To były piękne lata. Co prawda od rodziców alkoholików ciężko jest się uwolnić tak do końca ( bo ta historia jest jeszcze bardzo długa), ale nasze dziecko wychowywało się w miłości, spokoju i było bezpieczne. My również cieszyliśmy się z każdego dnia spędzonego razem. Ja powoli zaczęłam normalnie jeść. Stresy i nerwy zaczęły się wyciszać. Stałam się pogodną, spokojną mamą dla swojej córki. I uśmiechniętą żoną dla mojego męża. Poczułam , że można żyć inaczej,że każdy dzień może być szczególny. Że naprawdę można żyć pełną piersią.
primadonna
napisał/a: primadonna 2013-06-10 13:38
2012 rok był dla mnie rokiem przełomowym.
Nie, nie wygrałam w totka, nie wyszłam za mąż, nie urodziłam dziecka, nie skończyłam (jeszcze) studiów - ja wygrałam ze swoimi przekonaniami.
Ze swoim upartym "nigdy nie mów nigdy".
Jak?
Pierwszego dnia 2012 roku przyrzekłyśmy sobie z przyjaciółką, że to będzie ROK BEZ FACETÓW. Skupimy się na sobie,
na swoich przyjemnościach, na dbaniu o siebie, na studiach i na zabawie - na wszystkim, oprócz mężczyzn. Chciałyśmy od nich odpocząć, a były powody do odpoczywania...
Byłam więc przekonana, że bez problemu dotrzymam obietnicy - przekonanie do obalenia nr 1.
Odkąd zaczęłam obracać się w "prawniczym" środowisku z racji na studia, na wszystkie pytania o mój stan cywilny odpowiadałam, że jak już z kimś będę, to na 100% nie będzie to prawnik. Kto by wytrzymał z takim sztywniakiem o charakterze "co to ja nie jestem"?
"Żadnych prawników!" - przekonanie do obalenia nr 2.
Wakacje.
Piękna Italia. Upał, niezwykłe wrażenia i niezwykli faceci, którzy w moich oczach byli największymi kobieciarzami pod Słońcem, na których komplementy nie warto było zwracać uwagi. Miło słyszeć "Bella!" idąc ulicą, ale związać się z kimś takim? Co to to nie...
"Nigdy żadnego Makaroniarza!" - przekonanie do obalenia nr 3.

Chcecie wiedzieć co było dalej?
... Sylwestra 2012/2013 spędziłam w objęciach... MĘŻCZYZNY.
Niezwykle przystojnego... WŁOCHA, który na dodatek jest... PRAWNIKIEM.
I była to zdecydowanie impreza sylwestrowa, której nigdy nie zapomnę. Przekonałam się o prawdziwości powiedzenia "nigdy nie mów nigdy", a o tak gorącej, szalonej, pełnej pasji, pięknych słów, tańca w blasku choinkowych lampek i pełnej pysznego szampana nocy, nawet nigdy nie śniłam.
Mówią, że Sylwester to magiczna noc. Muszę się z tym zgodzić, teraz już to wiem... :)
Może moja mała "impreza" dwuosobowa, to nie to samo co oglądanie fajerwerków na wieży Eiffla, ale uwierzcie - nie zamieniłabym jej na nic innego!
Oj nie... :)
primadonna
napisał/a: primadonna 2013-06-10 13:44
2012 rok był dla mnie rokiem przełomowym.
Nie, nie wygrałam w totka, nie wyszłam za mąż, nie urodziłam dziecka, nie skończyłam (jeszcze) studiów - ja wygrałam ze swoimi przekonaniami.
Ze swoim upartym "nigdy nie mów nigdy".
Jak?
Pierwszego dnia 2012 roku przyrzekłyśmy sobie z przyjaciółką, że to będzie ROK BEZ FACETÓW. Skupimy się na sobie,
na swoich przyjemnościach, na dbaniu o siebie, na studiach i na zabawie - na wszystkim, oprócz mężczyzn. Chciałyśmy od nich odpocząć, a były powody do odpoczywania...
Byłam więc przekonana, że bez problemu dotrzymam obietnicy - przekonanie do obalenia nr 1.
Odkąd zaczęłam obracać się w "prawniczym" środowisku z racji na studia, na wszystkie pytania o mój stan cywilny odpowiadałam, że jak już z kimś będę, to na 100% nie będzie to prawnik. Kto by wytrzymał z takim sztywniakiem o charakterze "co to ja nie jestem"?
"Żadnych prawników!" - przekonanie do obalenia nr 2.
Wakacje.
Piękna Italia. Upał, niezwykłe wrażenia i niezwykli faceci, którzy w moich oczach byli największymi kobieciarzami pod Słońcem, na których komplementy nie warto było zwracać uwagi. Miło słyszeć "Bella!" idąc ulicą, ale związać się z kimś takim? Co to to nie...
"Nigdy żadnego Makaroniarza!" - przekonanie do obalenia nr 3.

Chcecie wiedzieć co było dalej?
... Sylwestra 2012/2013 spędziłam w objęciach... MĘŻCZYZNY.
Niezwykle przystojnego... WŁOCHA, który na dodatek jest... PRAWNIKIEM.
I była to zdecydowanie impreza sylwestrowa, której nigdy nie zapomnę. Przekonałam się o prawdziwości powiedzenia "nigdy nie mów nigdy", a o tak gorącej, szalonej, pełnej pasji, pięknych słów, tańca w blasku choinkowych lampek i pełnej pysznego szampana nocy, nawet nigdy nie śniłam.
Mówią, że Sylwester to magiczna noc. Muszę się z tym zgodzić, teraz już to wiem... :)
Może moja mała "impreza" dwuosobowa, to nie to samo co oglądanie fajerwerków na wieży Eiffla, ale uwierzcie - nie zamieniłabym jej na nic innego!
Oj nie... :)